Wracając z Neue Gallerie (muzeum sztuki niemieckiej i austriackiej) i przechodząc przez Central Park zdałem sobie sprawę, że jestem już w Nowym Jorku prawie cały miesiąc i już dawno nie podziwiałem tylu dzieł artystów europejskich. Zwiedziłem Metropolitan Museum, Guggenheim Museum, Neue Gallerie, Frick Collection, Whitney Museum i Museum of Modern Arts.
Ile niezwykłych obrazów przewija się przez moją głowę, ile pięknych posągów i rzeźb. Fascynająca kolekcja obrazów Rembrandta, Moneta, Maneta i van Gogha w Metropolitan Museum, słynna Gwiaździsta noc van Gogha, obrazy Pollocka, M. Rothko, cała sala dzieła H. Matisse’a, Panny z Avignon P. Picassa oraz Puszki z zupą firmy Campbell A. Warhola w MoMA (Museum of Modern Arts), obrazy i grafiki G. Klimta, O. Kokoszki i E. Schiele w Neue Gallerie, całe panneau J-H. Fragonarda we Frick Collection… Przyznaję, że to co zobaczyłem przyprawiło mnie o zawrót głowy. Poczułem się wręcz przytłoczony ilością doznań i mogę porównać ten rodzaj uczucia do tego jakiego doświadczyłem zwiedzając muzea w Rzymie i Paryżu. Śmiało można powiedzieć, że Nowy Jork jest miastem muzeów.
Nowojorczycy po świętach Bożego Narodzenia zupełnie zwariowali na punkcie muzeów. Wykorzystując wolne dni ustawiali się w imponujących kolejkach, które pokazywały, że sztuka cieszy się tutaj olbrzymim zainteresowaniem (bilety wcale nie są takie tanie dla przeciętnego turysty, dla nowojorczyków są praktycznie darmowe, stąd może takie zainteresowanie).
Do MoMA kolejka zawijała się aż na trzech ulicach, ścisk podczas oglądania obrazów był nie do opisania. Miałem wrażenie, że jestem na ruchliwym rynku, zwłaszcza przed Trwałością Pamięci Dalego, które okazało się tak małym płótnem, że z trudem było go widać za głowami gapiów. Nie wspomnę już o Gwieździstej nocy van Gogha, która popularnością dorównuje tutaj chyba tylko Mona Lisie z Luwru. Dwa płótna P. Cézanne’a po lewej i po prawej stronie wydają się jak dwa ukrzyżowane zbiry po lewej i prawej stronie krucyfiksu Jezusa. Obraz van Gogha jest reprodukowany chyba na wszystkim na czym się da, można zobaczyć nawet klocki Lego z Gwiaździstą nocą. Niestety nie byłem w stanie kupić żadnej pamiątki, tłum oglądających równał się tłumowi kupujących w sklepiku. Mimo wspaniałej kolekcji wychodząc z tego muzeum poczułem się absolutnie zmęczony panującym tam hałasem.
Kolejnego dnia czekała mnie miła niespodzianka. Chociaż byłem już w Metropolitan Museum, dzięki uprzejmości poznanego pracownika muzeum (thanks Justin!) mogłem wejść do muzeum w godzinach jego zamknięcia. Niewielu osobom udaje się przeżyć coś takiego. Było to uczucie, które z trudem można opisać, zupełnie przeciwne do tego, którego doświadczyłem zaledwie dzień wcześniej. Puste korytarze, dźwięk odkurzaczy, zapach pasty do parkietu i ledwie wyczuwalne rozmowy personelu wśród tysiąca obrazów robiły wrażenie. Czułem się jak w filmie „Noc w muzeum”.
Przemierzając niektóre sale wystawowe widziałem zatrzymaną w biegu kawalerię, która wydawała się za chwilę ruszyć do boju. Nikt nie zakłócał jej marszu, nie było gapiów, głośnych rozmów, kłębiącego się tłumu turystów. W końcu można było usiąść w ciszy przed jednym z Painting J. Pollocka i medytować nad obrazami M. Rothko. Czuło się, że jest to właściwy rodzaj ciszy, której wymagają te dzieła, a której na co dzień tutaj brakuje. Miałem prywatną audiencję przed jedną z katedr C. Moneta – (obrazu, który w kolorystycznych wersjach od lat poszukują w muzeach). Czasem wydawało się, że zakłócam odpoczynek dziełom sztuki. Samotny posąg Faraona przy wejściu do muzeum zdawał się mówić: „Ufff. Nareszcie spokój. W końcu można odetchnąć. Ale co Ty tutaj robisz chłopcze, dzisiaj jest zamknięte?”.
Wędrówki po muzeach przypomniały mi słowa fińskiego kompozytora Einojuhani Rautavaary. Kiedy w 1955 roku otrzymał stypendium Fundacji Kusewickich i wyjechał na rok na studia do Juillard School of Music w Nowym Jorku, po paru miesiącach nagle odczuł potrzebę dotknięcia czegoś co europejskie, a nie amerykańskie. Jak mi opowiadał, poszedł do Public Library w Nowym Jorku w poszukiwaniu jakiejś książki europejskiej i natrafił na album z ikonami prawosławnymi. Dzieła sztuki przemówiły do niego i tak powstał słynny cykl Ikon na fortepian. Czyżby moje chodzenie po galeriach i zachwycanie się sztuką europejskich mistrzów nie było próbą poradzenia sobie z tęsknotą za Europą?
Zawsze kiedy kończy się rok ogarnia nas uczucie pewnego żalu. Część życia bezpowrotnie się kończy wraz ze zmianą cyferek. Żegnamy się z przeszłością i z nadzieją oczekujemy, że to co było złego się nie powtórzy, a to co dobre będzie trwało (albo wkrótce nadejdzie). Nigdy bym nie pomyślał, że moja podróż do Nowego Jorku uplasuje się na styku dwóch światów i odczuję niezwykłą tęsknotę za Europą, której nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Czy jak wrócę do Katowic to odczuję tęsknotę za Ameryką i będę chodził na wystawy malarstwa amerykańskiego? Oto jest pytanie...
Comments